poniedziałek, 21 października 2013

Moje Starocia. Sentymentalnie.

W liceum (a było to ho, ho... dawno, dawno temu) mówiono na mnie "Ta w kapciach". A kapcie miałam własnej roboty - samodziełki. Co roku inne. Kolorowe, duże, robione techniką gobelinową. Zamiatałam nimi szare korytarze. Miałam zawsze silną potrzebę kreowania, ozdabiania. Może to kryzysowe czasy sprzyjały temu? To wtedy postanowiłam, że to ja  będę autorką swojej biżuterii. I udało mi się słowa dotrzymać. Z małymi wyjątkami - kolczykowymi. Nie dało się wtedy zdobyć bigli do kolczyków, no to czasem kupowałam kolczyki, ale rzadko, właściwie ich nie nosiłam, bo trudno było  znaleźć takie, które by mnie zachwyciły.
Brak dostępu do materiałów i półfabrykatów do robienia biżuterii wpływało na kreatywność. Nie było książek, tutoriałów, warsztatów.  Kora kruszyny, drewno gruszy, bób, wszelkiego rodzaju pestki (ulubione daktylowe), kasztany, kamienie, skóra, sznurki, len... I kombinowałam, malowałam, kleiłam. Taka kombinowana biżuteria.  I nosiłam. Obdarowywałam innych. Na większe okazje (zawsze wyzwaniem były dla mnie studniówki u moich wychowanków) starałam się dodać coś eleganckiego, na przykład kamienie z maminych korali  (piękny tygrysi kamień) ubierałam w lniane malowane kubraczki.
 Jak tak patrzę na te fotki z brochami, klipsami, wisiorami, naszyjnikami  sprzed prawie 20 lat (w końcu doczekały się te moje starocia uwieczniena), to dochodzę do wniosku, że chyba nie muszą  czuć się gorsze w konfrontacji z dzisiejszą piękną biżuterią w przeróżnych technikach.